Zakaz kopiowania!

poniedziałek, 27 stycznia 2014

Rozdział 17 - "Ja nie chcę żeby on umarł! Kocham go! Ratujcie go!"

Austin:
Szybko wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem na pogotowie. Ciężko było mi określić gdzie jesteśmy, ponieważ to było odludzie. Opisałem miejsce, w którym byliśmy. Powiedzieli, że wiedzą gdzie to i e mam go nie dotykać. To było dziwne, bo nie kazali sprawdzić pulsu ani czy oddycha. Czekałem i czekałem, a ich ciągle nie było. Przechadzałem się w tę i z powrotem. Nie chciałem patrzeć na Eddiego, ten widok był okropny. Jego koszulka była cała we krwi. Sam leżał już w i tak sporej czerwonej kałuży. Na rękach i na twarzy miał liczne zadrapania. Wyglądał jak martwy. Jego klatka piersiowa nie unosiła się by chociaż pokazać, że oddycha. Nic. Po prostu trup. Miałem nadzieję, że moje przypuszczenia są błędne. Chyba bym się załamał, gdybym stracił takiego przyjaciela jak on. Nagle usłyszałem sygnał karetki. Podjechała pod drzewo. Wysiadło z niej trzech sanitariuszy. Wyciągnęli nosze i bardzo delikatnie załadowali go do karetki. Odjechali. Ja postanowiłem przyjść zaraz. Do domu Anubisa było stąd z pięć minut drogi. Odprowadziłem maszyny za dom, nikt inny nie mógł tego zrobić. Poinformowałem Trudy i wszystkich obecnych mieszkańców domu, a do Patrici wysłałem SMSa "Eddie jest w szpitalu. Miał wypadek na motorze.". Odpisała mi "OMG! Serio? Powiedz, że żyje!".  Pomimo zerwania i próby samobójczej ona dalej się o niego martwiła. Odpisałem jej że jeszcze nic nie wiem i zaraz idę do szpitala z Trudy to wpadnę do niej na chwilę.
Patricia:
"Nie przejmuj się! Przecież go nienawidzisz! Nie obchodzi cię co z nim jest! Nie kochasz go! Nie kochasz go!" Powtarzałam sobie w głowie te słowa, w kółko i w kółko, jak mantrę, ale to nie pomagało. Każda myśl uciekała jego kierunku. Czy żyje? Jak się ma? I czy wszystko w porządku. Nie mogłam dłużej wytrzymać w tych czterech ścianach pokoju szpitalnego, w którym się znajdowałam. Czułam się tak jakby z każdą chwilą zbliżały się do mnie coraz bliżej i odbierały powietrze. Wstałam z łóżka i wybiegłam. Tak po prostu. Chciałam zobaczyć Eddiego. Dowiedzieć się, że nic mu nie jest.
Podeszłam do pielęgniarki, która stała na stanowisku recepcjonistki. Jak się domyślałam, w zastępstwie. 
- Gdzie leży Eddie Miller, po wypadku na motorze? - Zapytałam. Byłam w desperacji, musiałam wiedzieć. Depresja, desperacja... Co jeszcze?! 
- Dopiero go przywieźli. - Odpowiedziała. - Jest na OIOM-ie... A jeśli mogę wiedzieć to kto pyta?
- Patricia Williamson. To mój były chłopak. Mogę go odwiedzić? 
- Nie jestem pewna czy jest przytomny... Był w krytycznym stanie. Miał 3 żebra złamane i stracił dużo krwi. - Opowiedziała. - O matko! Powiedziałam za dużo przepraszam!    
- Czemu?! Ja... kocham go. - Odparłam.
Wybiegłam ze szpitala w piżamie. Była zima przecież. Nagle usłyszałam za sobą krzyki, że mam się zatrzymać. Nie słuchałam, biegłam dalej. Nie wiem czy ktoś mnie gonił czy nie. Dobiegłam do mostu. Ze 20 metrów pod nim płynęła rzeka. Nie oglądając się, gwałtownie weszłam na barierkę i skoczyłam. 
Narrator:
Patricia Williamson nie popełniła samobójstwa. Została uratowana przez Wujka Georga - tak nazywany był szpitalny sprzątacz. Nie potrafił nic przetłumaczyć, a wszyscy twierdzili, że dobrze zna języki. Eddie Miller leżał na OIOM-ie w sali numer 17. Po krótkim czasie dołączyła do niego jego była dziewczyna. Williamson nałykała się wody i prawie umarła. Gdyby nie wujek George byłaby już po drugiej stronie tego świata.
Patricia:
Strasznie bolała mnie głowa. Było mi zimno, a przez moje ciało co chwile przechodziły dreszcze. Otworzyłam oczy. Chciałam być w niebie, jednak się przeliczyłam. Znów byłam w sali szpitalnej. Tylko, że w tej nie było okien, a ściany były białe. Słyszałam pikającą aparaturę, jednak moja nie była jedyną w tym pomieszczeniu. Obok mnie na drugim łóżku, leżał chłopak. Chyba spał. Zajęło mi chwilę, by stwierdzić, że to Eddie. Wyglądał koszmarnie, był blady, ręce które zwisały mu bezwładnie po bokach łóżka, były całe poharatane. Ten widok był koszmarny. Jakieś rurki powsadzane do jego nosa. Ale co było najważniejsze. Oddychał. Jego klatka piersiowa unosiła się stopniowo w górę i w dół. To mnie uspokoiło. Przynajmniej wiedziałam, że żyję. Wyciągnęłam rękę by złapać jego dłoń ,ale to było trudne ,byłam tak zmęczona, że moja ręka wydawała się warzyć z 20 kilogramów. Z wielkim trudem przesunęłam się trochę bliżej chłopaka. Ani trochę nie obchodził mnie ból. Dotknęłam jego palców. Był lodowaty, jednak mi to nie przeszkadzało. Złapałam jego dłoń i mocno ją ścisnęłam.   
- Eddie... - Szepnęłam płaczliwie, potrząsając jego ręką.  
Nie otworzył oczu. Bałam się. Co będzie jak zapadnie w śpiączkę?! Załamię się chyba. Niby go nienawidzę, ale chyba dalej go kocham. 
- Eddie! - Powiedziałam głośniej szturchając go. Łzy zdążyły już nalecieć mi do oczu.  
Nic. Dalej był nie przytomny. Lekko go uszczypnęłam. Nagle aparatura, do której był podłączony zaczęła pikać. Przeraziłam się, więc nacisnęłam czerwony przycisk, znaczący, że potrzebny lekarz. Po chwili przyszedł doktor Monroe. Sprawdził coś i zawołał innych lekarzy. Podłączył jakieś żelazka i kazał mi się odwrócić. Usłyszałam głośne kliknięcie i... Chyba ciało Eddiego podskoczyło. Bałam się. To było przerażające. Maszyna przestała pikać, a lekarze wyszli zaraz po tym. Bałam się odwrócić w jego stronę. Po woli się obróciłam. Sprawiało mi to lekki ból, ale miałam to głęboko gdzieś. Jego życie było ważniejsze. A co jeśli przeze mnie przyspieszyło mu tętno? Mogłam go zabić! Postanowiłam już go nie dotykać, mimo tego, że bardzo chciałam się teraz do niego przytulić. Schowałam dłonie pod koc i zacisnęłam w pięści. Bardzo chciałam żeby się już obudził. Chciałam z nim pogadać, przeprosić... Tak wiem. Ja Patricia Williamson przepraszam mojego ex, przez którego chciałam się zabić! Zamknęłam oczy i wzięłam kilka głębokich oddechów, powtarzając sobie, że wszystko będzie dobrze. Byłam tak zmęczona. Nie mogłam zasnąć. Ponownie, delikatnie złapałam Eddiego za rękę. Miałam nadzieję, że zasnę. Nic takiego nie nastąpiło. Chłopak zaczął kaszleć.
Powoli podniosłam się do pozycji siedzącej. W moim sercu zawitała słaba nadzieja. Może się budził? Puściłam jego dłoń i pogładziłam go po policzku. Z czasem przestał kaszleć.
- Eddie słyszysz mnie? - Spytałam z nadzieją, że da chociaż jakiś znak.  

Nic się nie odezwał. 
- Jeśli mnie słyszysz, ściśnij moją rękę. - Chwyciłam go za dłoń. 
Wciąż nic. Znów narastała we mnie panika.
- Proszę, obudź się... kocham cię, słyszysz? - Z każdym słowem pomimo niechcenia mówiłam coraz ciszej.  

- Eddie! Proszę cię! Zrób to dla mnie! 
W ogóle nie reagował. Tak jakbym mówiła do trupa. Łzy znów naleciały mi do oczu i zaczęły spływać po mojej twarzy. Może zapadł w śpiączkę, pomyślałam. Jednak szybko odgoniłam tą myśl. 
W ogóle nie reagując na ból wstałam z tego cholernego łóżka i podeszłam do Eddiego. Nachyliłam się nad jego twarzą i złożyłam na jego ustach delikatny pocałunek. Nie chciałam się odsunąć mimo, że jego usta były zimnie i nie ruchome. Po chwili, nagle poczułam jak dotknął przelotnie mojego policzka. To musiał być on. No bo kto? 
Odsunęłam się. Obudził się! Strasznie się ucieszyłam. 
- Eddie! 
Lekko otwierając oczy uniósł również kąciki swoich ust w uśmiechu.
- Cześć. - Szepnął zachrypniętym głosem. 

- Eddie! Jak się czujesz? - Spytałam.  
- Wszystko mnie boli. - Odparł.
- Biedaku... Czemu skazali cię na cierpienie wsadzając mnie do twojej sali?  
Wyglądał na nieco zagubionego.
- Dlaczego... Dlaczego tu jesteś?  

- Dali mnie na OIOM, bo skoczyłam z mostu. Uratował mnie sprzątacz, nazywają go wujek George. Prawie umarłam. - Wyjaśniłam. - Ale co z tego? To moja druga próba samobójcza.
Nieco się zdenerwował. Znów zaczął kaszleć i złapał się za lewy bok.
- I po co ci to było? - Zapytał po chwili jąkając się. 

- Bo tak. Przez twój cholerny motor i przez ciebie, ZNOWU... Po co wsiadałeś na to dziadostwo idioto?!  
- Przecież jestem dla ciebie nikim prawda? Więc po co to znów zrobiłaś skoro mnie nienawidzisz?
- Słyszałeś co mówiłam jak byłeś nie przytomny? - Zapytałam z nadzieją.  
- Coś słyszałem. - Przyznał.- Ale nie pamiętam co to. 
Popatrzyłam na niego spod łba. 
- Nie osłabiaj mnie. Proszę cię.  
- Chcę mi się spać. 
- To śpij. - Odparłam obojętnie. - Czy ja ci bronię?... Wiesz, że masz połamane żebra? 
- Dlatego nie mogę wstać i boli mnie brzuch? - Zapytał.   
- Pewnie tak. Zrosną się, ale na razie jesteś przykuty do łóżka. I ja też zostaje dłużej niż dwa tygodnie.. Przez tą drugą próbę samobójczą. - Wyjaśniłam. 
- Musiałem przyśpieszyć. - Mruknął zły. 
- Po co do cholery wsiadałeś na motor?! - Wydarłam się.
- Po co do cholery chciałaś się zabić!? - Również krzyknął, chyba przesadził, bo zrobił krzywą minę i znów złapał się za lewy bok, zamykając oczy.  
- Bo miałeś wypadek!... Myślałam, że nie żyjesz. Nie wyobrażam sobie życia bez ciebie... - Wyznałam.
- Jakiego życia? Bez swojego wroga numer jeden? Uważam, że to piękne życie. - Szepnął chrypliwie.
- Jakiego wroga?! Kocham cię tępaku! Nie słyszałeś? Kocham cię i nienawidzę jednocześnie! Miłość niestety... albo stety, jest silniejsza. - Powiedziałam.
- To po co mówiłaś, że mnie nie chcesz znać? - Zapytał blondyn.
- Żeby sobie to wmówić. Masz rację. Nie da się odkochać z dnia na dzień. - Wyjaśniłam.
- I musiałem się prawie zabić, żebyś mi to powiedziała?  
 Zignorowałam jego pytanie.
- Nie odpowiedziałeś na moje pytanie. Po co do cholery wsiadłeś na to dziadostwo?!
- Bo chciałem! - Krzyknął. Chyba sprawiło mu to ból, bo się skrzywił.
- Po co?! Żeby się zabić?!
- A nawet jeśli to co? 
- Nie krzycz na mnie. - Poprosiłam. - Ja tylko się o ciebie martwię.  
- To ty krzyczysz. - Westchnął. - Ja chciałbym, ale to jakbym połykał pinezki.   
- Przepraszam. - Odparłam. - Nie chcę cię tracić. 
- Czy ja wiem... Czuje się jakbym miał zaraz wykitować.  
- Zamknij się idioto! - Wrzasnęłam.
Zrobił tak jak kazałam. Zamilknął. Wodził wzrokiem po sali, ciągle przymykając powieki. 
- No śpij jak musisz. Przecież ci nie ucieknę. 
- Zdążę się jeszcze wyspać. - Odparł obojętnie.
- To co będziesz robił? - Spytałam.
- Poleżę.    
- Jak chcesz... Myślałam, że sobie pogadamy... ale jak nie chcesz, to nie. 
- Pewnie znów byś mi mówiła jaki to ci jestem obojętny, więc wole sobie oszczędzić tej rozmowy. - Powiedział niewzruszony. 
- Czemu? Przecież powiedziałam ci te dwa ważne słowa. - Odparłam.
- Tak wiem, ale ciągle się spodziewam, że zaczniesz na mnie wrzeszczeć jak to bardzo mnie nienawidzisz.   
- Nie zacznę. Obiecuję. Nie wiem jak ci to udowodnić...
- Nie musisz, - Odpowiedział znów zaczynając kaszleć. 
- To pogadajmy. - Poprosiłam.   
- O czym? - Zapytał.  
- O czymkolwiek. Umieram z nudów. - Wyznałam.
Zamyślił się.
- Nie wiem o czym. 

- Opowiedz mi coś o motorach. - Poprosiłam. - Fajne to jest?  
Uśmiechnął się delikatnie.
- Bardzo fajnie, ale niebezpieczne.  
- Nauczysz mnie? - Spytałam z nadzieją.
- Nie, to zbyt niebezpieczne. Nie chce, żebyś skończyła tak jak ja.- Odparł.
- Proooszę. - Zrobiłam minę kota Shreka. - Chce poczuć adrenalinę.
- Nie. - Odparł stanowczo.  
- Foch? Foch forever? Czemu jesteś dla mnie oschły?! Zachowujesz się jakbyś miał mnie głęboko gdzieś!
- A pomyślałaś może, że nie chcę, żebyś znów otarła się o śmierć?... Jestem​ dla ciebie taki jaka ty byłaś dla mnie, przed tym zanim wsiadłem na motor.   
- Przepraszam... No zrób coś ze mną! 
- Co mam zrobić? Nie mogę się ruszać. - Odpowiedział blondyn.
- Dotknij mnie. - Poprosiłam. Brakowało mi go od tych kilku dni, od naszego zerwania.
Zerknął na mnie i przesunął rękę obok mojej. Dotykały się teraz małymi palcami.
- Nie możesz się trochę bardziej wysilić? - Zapytałam z nadzieją. 
- Chciałaś, żebym cię dotknął.  
- No tak, ale mógłbyś się troszkę bardziej wysilić?
Podniósł dłoń i pogładził mnie po policzku.
- A bardziej?   
Wplótł ją w moje włosy i zaczął kręcić kosmyki na palcu. 
- Eddie! Bardziej się wysil! - Czy on nie może mnie pocałować?! Wiem, że już nie jesteśmy razem, ale... Nie zaboli go to! Blisko jestem. 
Opuścił rękę i spróbował się podnieść ale chyba znów go coś zabolało, bo opadł z powrotem na łóżko.  
- Co jest? - Spytałam.
- Ja chyba gnije od środka. - Powiedział i znów zaczął kaszleć. Odwrócił głowę w lewą stronę i zasłonił buzie ręką. Po chwili spojrzał na swoją dłoń i zastygł bez ruchu i ani jednego słowa.  
- Co jest Eddie?!
- Albo ugryzłem się w język i najzwyczajniej krwawi, albo właśnie kaszlałem krwią. - Odpowiedział.    
- Co?! Zawołać lekarza?
- Nie... Masz chusteczkę? - Zapytał z nadzieją.
- Jasne. - Wyciągnęłam chusteczkę z opakowania, które leżało na stoliku obok. - Daj rękę. - Powiedziałam, a on wykonał moją prośbę. Delikatnie, żeby go nie zabolało, starłam z jego dłoni krew i wyrzuciłam chusteczkę do kosza. Usiadłam obok niego na łóżku i pocałowałam go w policzek. 
- Za co to? - Zapytał zdziwiony. 
- Tak sobie. A co?
- Nie nic, tak tylko pytam. - Odparł Eddie.
- A co? Nie chciałeś tego? - Zapytałam zdziwiona.
- Jeżeli mogę od ciebie doczekać się jakichkolwiek gestów, które by znaczyły, że ci na mnie zależy, tylko na łóżku szpitalnym, to nie. Nie chce, żebyś się nade mną litowała. - Odpowiedział.
- Nie lituję się nad tobą!... Kłamałam... Nie nienawidzę cię. Kocham cię. - Wyznałam.   
- Powiedziałabyś mi to, gdybym nie był po wypadku? - Zapytał.     
- Tak... Trochę później, ale tak. 
- Jasne. - prychnął. 
- Naprawdę. Dlaczego mi nie wierzysz?  
- Po tym wszystkim co usłyszałem ,przed wypadkiem. Byłabyś na moim miejscu też byś nie wierzyła. - Odparł mój były.
- Nie wiem jak mam ci to udowodnić. - Przyznałam. 
- Nie musisz, ale nie lituj się nade mną.  
- Nie lituję się! - Krzyknęłam. Nachyliłam się nad nim i go delikatnie pocałowałam w usta. 
Odwzajemnił mój gest jednak, po krótkiej chwili delikatnym ale stanowczym gestem odsunął mnie od siebie.
- No co?! - Zapytałam.
- Wyjdę ze szpitala, wyzdrowieje i znów mnie znienawidzisz. - Stwierdził patrząc na ścianę. 
- Nie prawda!... Ty mnie nie kochasz. - Stwierdziłam.  
- Uważaj jak chcesz. - Mruknął Eddie.
- Na co?! Powiedz, że mnie nie kochasz, a nie kity mi wciskaj! - Wydarłam się.
- Nie mam ochoty się teraz z tobą kłócić.
- Nie kochasz mnie. - Stwierdziłam.
- Ty tak uważasz. 
- Ty też tak uważasz.  
- Po prostu przestałem ci już wierzyć. Najpierw wmawiasz mi, że mnie nienawidzisz, że jestem nikim dla ciebie, a teraz? Mówisz inaczej tylko dlatego, że trzymam się ledwo przy życiu. 
- Nie prawda! Przez ciebie idioto chciałam się zabić! Dwa razy! Raz bo ze mną zerwałeś. Dwa bo miałeś wypadek i myślałam, że nie żyjesz... Nie mogłabym żyć w świecie, w którym nie ma ciebie. 
- Wiem, że jestem idiotą. - Westchnął.  
- Jesteś największym idiotą, jakiego spotkałam. Ja ci tu się zwierzam, a ty mnie traktujesz jak starą zużytą szmatę. - Odparłam. Zabolał mnie to. - Przypominam ci, że mam depresje. 
- Przepraszam.
- Nie szkodzi, ale na przyszłość mnie tak nie traktuj. - Poprosiłam. - Naprawdę się nie lituję.  
- Postaram się. - Obiecał. 
- Naprawdę uważasz, że jestem obrzydliwą paskudą? - Zapytałam. 
- Oczywiście ze nie. - odpowiedział. - To były tylko żarty. 
- Czyli jestem brzydka czy nie? - Spytałam.
- Hmm... - udał ze się zastanawia. 
- No powiedz.
- Nie jesteś. 
- Na pewno? Oceń mój wygląd w skali od 1 do 10. - Poprosiłam.
- 100. 
- Proszę cię. Jestem brzydka jak but nieboszczyka, wyłowionego ze stawu po dwudziestu dniach. - Odparłam.
- Ja tak nie uważam.
- Miło mi, że tak mówisz. Jednak ja swoje wiem. - Uśmiechnęłam się. - Dotykaj mnie Eddie.
Zaśmiał się i dotknął mojego policzka.
- Nawet nie wiesz jak to brzmi.

- O co ci chodzi? - Spytałam.
- Nie ważne, nie słuchaj mnie. 
- No... Długo mam czekać? 
- A na co czekasz? 
- Rusz tyłek z tego łóżka! - Krzyknęłam zażenowana.
- Jakbym mógł to bym ruszył. - Odparł Eddie.
Wywróciłam oczami. 
- Możesz mnie chociaż tak lekko przytulić? - Zapytałam z oczami szczeniaczka. Uśmiechnął się i wyciągnął jedną rękę. W sumie to cały czas tylko nią się posługiwał. Trochę się przysunęłam, żeby było mu wygodniej. Objął mnie w talii i lekko do siebie przytulił.
- Dziękuję. Jesteś... miły.
Zaśmiał się.
- Nie ma sprawy i również dziękuje. 

- Za co? Ja nic nie zrobiłam.  
- Cieszę się, że jesteś. Po prostu.  
Uśmiechnęłam się. 
- Nie jesteś zmęczony? 
- Jestem, ale i tak nie zasnę. - Odparł Eddie.
- Ja chyba też... Mają tu jakiś telewizor? Może byśmy coś obejrzeli? 
- Chyba nie ma. - Stwierdził rozglądając się po pokoju.  
- A jakaś sala? Musi tu przecież być jakaś rozrywka! Muszą mieć telewizor. - Stwierdziłam.
- No ja nigdzie raczej nie mogę iść. - Westchnął. 
- Ja też przecież... Niech nas ktoś do cholery odwiedzi! - Krzyknęłam.
- Pat nie krzycz. - Poprosił.
- Czemu Joy nie przyjdzie? - Zapytałam.
- Nie wiem. 
- Ktokolwiek, no! Nawet Jerry... Ale niech ktoś tu przyjdzie. Umrę z nudów. - Pożaliłam się.
- Nie musimy się nudzić. - Powiedział blondyn.
- To co będziemy robić?! Tu nie ma nic! Nawet okna nie mogą wstawić! To chyba jakaś izba wytrzeźwień, sala odwykowa lub pokój dla pary lekarzy, którzy nie mają ochoty wracać na noc do domu. - Stwierdziłam.
- Może i masz racje.   
- Nooo. To jakie masz pomysły? Co możemy robić w pokoju bez okien, dopływu świeżego powietrza i bez telewizora? 
- Możemy pogadać, tylko nie wiem o czym.  
- To pogadajmy o Jerrym. - Odparłam. 
- Po co mamy gadać o tej szui? - Zapytał. 
- W sensie, o twojej okropnej zazdrości. O co ci chodziło?  
- Postaw się na moim miejscu. Gdybym ja siedział w salonie ,powiedzmy z... Joy i gdybym oglądał z nią film czesząc jej włosy. Nie wściekłabyś się? - Zapytał.
- Nie. To moja przyjaciółka. - Odpowiedziałam.
- Tak mówisz, ale myślę, że zachowałabyś się tak jak ja, gdyby przyszło co do czego.  - Stwierdził chłopak.
- A co ty masz do Joy?! To moja BFF. 
- Ja tylko daje przykład!
- Nie krzycz na mnie. - Powiedziałam ściszonym głosem. 
Nic nie powiedział. Westchnął i wbił wzrok w ścianę.
- Idziemy spać? - Spytałam.
- Chcesz to idź. - Odparł blondyn. 
- A ty nie idziesz spać?
Wzruszył ramionami. 
- I tak nie zasnę. Za bardzo mnie wszystko boli. - Powiedział.   
- Zawołam pielęgniarkę. - Powiedziałam. - Da ci środki przeciwbólowe.
- Nie chcę żadnych środków. - Mruknął.
- Uwierz mi, chcesz. - Odparłam i wcisnęłam guzik przywołujący pielęgniarkę. 
- Nie chcę! - Podniósł głos i strącił moją dłoń z przycisku. 
Jednak było za późno. Zdążyłam wcisnąć przycisk. Po chwili przyszła pielęgniarka. 
- Mój kolega uprasza się o środki przeciwbólowe.
- Mówiłaś ,że to twój były. - Odezwała się zdezorientowana.​   
- Bo to prawda. - Odparłam zmieszana. 
- Nie chce żadnych środków! - Wrzasnął Eddie.
- Proszę go nie słuchać proszę pani. On majaczy. - Powiedziałam.  
- Nie majaczę! Ale ty jesteś wredna Pat!...Nie chce żadnych środków! 
- Chcesz... Co pani poleca dla mojego kolegi? - Zapytałam.  
- Jaka wredna dziewczyna! - Pożalił się patrząc na mnie. - Foch forever.  
- Co mu pani da? - Spytałam ignorując blondyna.  
- Dwie dawki morfiny, powinno uśmierzyć ból na jakiś czas. - Powiedziała.  
- O, to dobrze... A to zastrzyk czy w kroplówce? - Zapytałam. 
- Zastrzyk. - Odpowiedziała.
- Do cholery nie chce niczego! - Eddie dalej się wydzierał.

- Nic ci nie będzie. Masz siedemnaście lat, ogarnij się człowieku! - Krzyknęłam. No jak z pięciolatkiem. 
- I tak nie pójdę spać! - Krzyknął.
- Jak dostaniesz zastrzyk zaśniesz po kilku minutach. - Wyjaśniła pielęgniarka.
- O nie nie ma mowy! Nie chcę spać! Nie chcę żadnego zastrzyku! Nie będę z wami rozmawiał jak mi go zrobicie!  
- Proszę się uspokoić, panie Miller. - Poprosiła pielęgniarka. I odpakowała strzykawkę. Potem wsadziła do niej nową igłę i wessała morfinę. 
- Już znienawidziłem ten szpital. - Mruknął blondyn z poker facem na twarzy.
- Teraz poczujesz mocny ból. - Powiedziała pielęgniarka.
- Przyszła mnie pani tu torturować? - Zapytał.
- Cichutko Eddie. - Powiedziałam. - To zaboli tylko troszeczkę... A ma pani dwa zastrzyki?
- Aż tak mnie nienawidzisz?! - Krzyknął na mnie.
- Kto mówi, że dla ciebie? - Spytałam.
- No właśnie niech ją pani też zaszczepi, za dobrze się czuje!  
- Nie! - Krzyknęłam. - Ja się dobrze czuję. 
- No chyba właśnie nie bardzo...
- Chciałam żeby mu pani mózg zaszczepiła. - Wyjaśniłam.  
- Nie no teraz to foch. - Powiedział. 
- Dobra. Niech mu pani zrobi ten zastrzyk. Niech się zamknie!  
- Mogłaby mnie pani również przenieś do innej sali? - Zapytał. - Mam tego Rudzielca serdecznie dość. Rude jest wredne! Słyszała pani?
- Opuścisz ten rękaw czy ja mam to zrobić? - Zapytała pielęgniarka.  
- Gdybym mógł ruszyć drugą ręką to bym to pewnie zrobił. - Mruknął.  
- A czymkolwiek możesz? To nie musi być ręka. Mogę cię zaszczepić gdziekolwiek... 
- Niech mi pani wsadzi tą igłę w czoło, chętnie wykituje. Życie na górze, będzie o wiele lepsze od tego. - Powiedział Eddie.
- Nie! - Krzyknęłam.
- Z tobą nie rozmawiam wredoto. - Powiedział do mnie. - Niech jej pani nie słucha. 
- Jak go pani zabije, to ja się powieszę. Jestem po dwóch próbach samobójczych! - Wydarłam się.
- Ma pani jakieś zastrzyki na uśpienie? - Zapytał. 
- W tym eutanazja jest nie dozwolona. - Powiedziała i podciągnęła rękaw bluzki Eddiego. Nie przebrali go po wypadku. Jego ubranie było zakrwawione. Wbiła igłę w jego rękę i zrobiła mu zastrzyk. Po chwili wyszła, a Eddie zasnął. Mogłam zostać sam na sam ze swoimi myślami. Patrzyłam na jego twarz, teraz pozbawioną wszystkich uczuć. Pogrążony we śnie, wyglądał jak kilkuletni, niewinny chłopiec. Nie wyobrażałam sobie życia bez niego. Gdyby umarł umarłaby też duża część mnie...  Nagle moje rozmyślenia przerwał lekarz który wszedł do sali z jakimś plastikowym workiem. Podszedł do Eddiego i zaczął go zbierać do worka.
- Co pan robi?!- Wrzasnęłam. 
- Pakuję zwłoki do worka. - Wyjaśnił. - Ten pacjent właśnie zmarł. - Dodał po chwili i odpiął Eddiego od aparatury, kabelków i rureczek.  
- Jak to zmarł?! Nie widzi pan ,że oddycha?! Tylko śpi. 
- Kazali mi przyjść do 27 bo pacjent Edward Manson zmarł na cholera wie co.  
- To jest Eddie Miller! - Matko co za tępy doktor. - A to jest sala nr. 17!
- O Matko Boska! Ja bardzo przepraszam. - Powiedział. Podpiął go z powrotem i wyszedł.
- Co za idiota. - Mruknęłam do siebie patrząc czy z Eddiem wszystko w porządku. Chrapnął dwa razy i oblizał usta, co bardzo mnie rozbawiło.  
Nagle usłyszałam coś w głośniku. Ktoś mówił przez megafon: "Zaginął umierający na rzadką w dzisiejszych czasach Grypę Hiszpankę, siedemnastoletni pacjent Edward Manson. Ostatnio był widziany z jasnoskórym, dziwnie uczesanym blondynem. Podawał się za jego ojca... Jeśli ktoś wie gdzie może przebywać, proszę przyjść do recepcji". Pościg za trupem, pomyślałam wzdychając. Usiadłam obok Eddiego na jego łóżku i jeszcze raz przyjrzałam się jego raną.
Przejeżdżałam palcem, po już zaschniętych zadrapaniach chłopaka, które miał na prawej ręce. Biorąc pod uwagę to, że odkąd się obudził nawet nie ruszył tej drugiej, czy zawsze łapał się za lewy bok, stwierdziłam, że to na tamtej stronie ma trzy złamane żebra. Przesunęłam rękę na jego tors, na serce. Biło w tak spokojnym rytmie. Brzmiało jak kołysanka. Pomyślałam sobie, że skoro teraz nic go nie boli, bo jest na środkach przeciwbólowych,​ to mogę zasnąć obok niego. Ułożyłam się obok niego i położyłam głowę na jego torsie. Wcale nie przeszkadzał mi zapach zaschniętej na koszulce Eddiego krwi. Zrobiłam się strasznie senna. Moje oczy zamykały się i otwierały. Nie chciałam zasnąć. Chciałam się napawać bliskością Eddiego. Jednak z chwili na chwile wszystko zaczęło się zmieniać. Eddie już nie był taki ciepły jak kilka sekund temu. Stawał się lodowaty. Wstałam i usiadłam na swoje łóżko bacznie się mu przyglądając. Na pierwszy rzut oka wyglądał jakby wszystko było dobrze. Wszystkie maszyny chodziły prawidłowo, pokazując dobre wyniki. Ale coś było nie tak, czułam to. Spojrzałam na monitorek. Wszystkie linie zaczęły się spłaszczać. Po chwili przybiegli lekarze z żelazkami i zaczęli nim podrzucać jak frytkami na talerzu. Byłam przerażona.
Minęło trochę czasu, a oni zaczęli się poddawać. Linia stała się prosta, a maszyna wydała z siebie dźwięk, że to koniec. To samo stwierdził jeden z doktorów. Zaczęłam wrzeszczeć i krzyczeć, żeby nie przestawali, że on nie może umrzeć. Ale oni mnie zignorowali, jakby kompletnie mnie nie słyszeli.To na pewno była wina tego świrniętego doktora co go chciał do wora pakować! 
- Ja nie chcę żeby on umarł! Kocham go! Ratujcie go! - Krzyczałam.
Nic. Jakbym była duchem i mimo swoich wrzasków, tylko sama siebie słyszała. Wszyscy wyszli zostawiając mnie samą z Eddiem. Byłam w szoku, nie chciałam na niego patrzeć. Nie zniosłabym tego widoku. Przez bite dwie godziny wpatrywałam się w ścianę łkając jak dziecko, któremu odebrano lizaka, dopóki dwóch sanitariuszy nie zjawiło się, by zabrać Eddiego do kostnicy. Przez całe trzy dni ryczałam. Chciałam się zabić! Po raz trzeci się nie udało... Lekarze pozwolili mi pojechać na pogrzeb Eddiego. Grupka ludzi ubranych na czarno stała przed kaplicą. Sama rodzina i przyjaciele. Jedni rozmawiali, drudzy płakali, a jeszcze inni milczeli. Z sińcami pod oczami i piżamie, odróżniałam się od innych, jednak nikt nie zwracał na to uwagi. Weszłam do środka małego kościoła i usiadłam na ławeczce. Po środku leżała drewniana trumna. Cała była ozdobiona w złote dodatki. Nie spodziewałam się jednak, że ksiądz rozkaże dwóm facetom ją otworzyć. Nie chciałam znów patrzeć na Eddiego. Chciałam go zapamiętać jak najlepiej. Uśmiechniętego, z błyskiem w oku, a nie martwego tak jak teraz. Jego usta zaciśnięte w prostą linię, tworząc grymas na jego twarzy. Oczy zamknięte, wiedziałam, że już ich nie otworzy by na mnie spojrzeć. Doszło do mnie, że nie żyje. Skóra przybrała nieco siny odcień, a wszystkie zadrapania na rękach i twarzy zostały zamaskowane pudrem. Narastała we mnie rozpacz. Ten widok był okropny. Wstałam i wyszłam. Tak po prostu. Zostawiając za sobą masę zdziwionych spojrzeń i zgryźliwych komentarzy. Resztę ceremonii pożegnalnej przesiedziałam na ławce przed kaplicą. Dopiero kiedy podjechał karawan wstałam. Załadowali trumnę do samochodu i wszyscy pojechaliśmy na cmentarz. Ksiądz wygłosił przemówienie, a trumna na automatycznych pasach, zjechała pod ziemię. Kilka osób wzięło garść ziemi do ręki i wsypało do dziury.
Zaczęli go zakopywać. Miałam ochotę tam podbiec i ich zatrzymać. Wciąż głęboko w środku miałam nadzieję, że on wciąż żyje. Że mnie nie opuścił.  
- Eddie! - Krzyknęłam i w tym samym momencie otworzyłam, oczy które przed chwilą zamknęłam. Nie byłam jednak na cmentarzu. Znów znalazłam się w pokoju szpitalnym. Byłam spocona i przerażona. Musiałam wyglądać jak ten zbiegły trup Edward. 
- Patricio co się stało? - Zapytał zatroskany Eddie. 
Spojrzałam na niego jak na ducha. Dopiero zaczęłam sobie uświadamiać, że to wszystko to był tylko sen. Mimo to objęłam blondyna za szyję i przytuliłam się do niego.  
- Ałć... Co jest?
- Śnił mi się koszmar. - Pożaliłam się. 
- Co ci się śniło? Opowiedz mi. - Poprosił. 
- Że umarłeś. - Z trudem przeszły mi te słowa przez gardło. Nie wiem dlaczego, ale zaczęłam płakać.   
- Hej, nie płacz kiciu. Ja żyję. - Powiedział i usiłując mnie pocieszyć pocałował mnie w czoło. 
- Wiem. - Odparłam. - Ale to i tak było straszne.  
- Czemu umarłem? - Spytał blondyn.
- Nie wiem. Ale z tego samego co mógłbyś teraz. Leżałeś, znaczy spałeś no i po prostu to się stało, tak niespodziewanie.​ Ciągle się boje, że to się może wydarzyć na serio, może dlatego. - Wyjaśniłam.
- Spokojnie. Nic mi nie będzie. Nikt mnie przecież nie poodpinał od rurek i kabli. 
- No jak to nie?! A tak ty spałeś jak to się stało? 
- Nie rozumiem. - Odparł.  
- Jakiś porąbany doktorek wparował do pokoju i zaczął się od wszystkiego odpinać i pakować do worka, bo myślał że nie żyjesz. Z jakimś Edkiem się pomylił.  
- Co za Edek? - Zapytał zdziwiony. - Kto ma dzisiaj tak na imię?!... Chyba z 1918! Ile miał lat? 
- A czy ja wiem?! Mówił tylko, że umarł na cholera wie co.
- Aha... Ty się o mnie martwisz, Gaduło. - Stwierdził posyłając mi jeden ze swoich najpiękniejszych​ uśmiechów. 
- Oczywiście, że się martwię. - Odpowiedziałam. 
- To miłe... Teraz się zastanów jak ja się o ciebie bałem, kiedy ja cię reanimowałem metodą usta-usta. - Poprosił.
- Ja nie mogłam nic zrobić. Ci cholerni lekarze nawet mnie nie słyszeli. - Odparłam ponuro.
- Prawie zawału dostałem jak cię zobaczyłem nieprzytomną obok tych tabletek. - Wyjaśnił. 
- Przepraszam. - Powiedziałam cicho. 
- Nie przepraszaj. Tylko obiecaj mi, że już NIGDY tego nie zrobisz. - Poprosił.  
Skinęłam głową.
- Obiecuję. 

- Dobrze... Kiedy się ostatnio całowaliśmy? - Zapytał blondyn.
- Dziś albo wczoraj. - Odpowiedziałam. 
- Wczoraj?! Trzeba to nadrobić... - Uśmiechnął się uwodzicielsko.  
- Nie nadrobimy tego porządnie, kiedy ty się ledwo ruszasz. - Westchnęłam.  
- Trudno. Damy radę... Olej zerwanie i chodź do mnie. Udawajmy że to się nie wydarzyło. Będzie ciężko, ale spróbujmy. Chodź. 
- Myślisz, że jest dla nas jeszcze przyszłość? - Zapytałam unosząc głowę.  
- Oczywiście, że tak. Przecież się kochamy. 
- Ale nie możesz zachowywać się jak się zachowywałeś.  
- Czyli jak? 
- Musisz przestać być tak zazdrosny.
- Myślę, że nie będzie z tym problemu. - Uśmiechnął się uwodzicielsko. - Znaczy, że znowu jesteś moją Gadułą?
Wzruszyłam ramionami.
- No nie wiem.  

- Przepraszam. Zapomnijmy o wszystkim i spróbujmy jeszcze raz... Ja mam specjalne plany Gaduło. - Powiedział. Ciekawe jakie plany miał na myśli... 
- A powiesz mi co planujesz? - Zapytałam.
- Nie powiem. To dopiero za kilka lat. - Odparł.  
- Jak chcesz. - Mruknęłam.
- Naprawdę. To jest najważniejszy z moich planów. Bardzo chce się z tobą chajtnąć. Ups....   
Uśmiechnęłam się.
- Ja z tobą też... Może kiedyś.  

Zaśmiał się. 
- Dobrze wiedzieć... To nie mój jedyny plan. Jest coś jeszcze co zamierzam zmienić w ciągu najbliższych kilku miesięcy. - Wyjaśnił blondyn. 
- A dowiem się co to?

- Nie wiem. To zależy czy chcesz ze mną znowu być. - Odparł Eddie.
- Chyba chce. - Powiedziałam niepewnie.   
Uśmiechnął się zalotnie. 
- Zatańczę ci taniec. 
- No, z trzema złamanymi żebrami. - Powiedziałam sarkastycznie. 
- Czyli chcesz się ze mną przespać? - Zapytał. 
Zatkało mnie. Nie wiedziałam ,że właśnie o to my przez cały czas chodziło.
- Zboczeniec. - Mruknęłam.

- Czemu? I tak przecież wcześniej czy później do tego dojdzie.
- Oj ja już dopilnuje, żeby nie doszło.  
- Wredzielcu ty mój złośliwy. - Zaśmiał się. 
- Ja wredzielcem a ty zboczeńcem.  
- I tak cię kocham. Nawet jeśli będziesz chciała zrobić to dopiero po naszym ślubie. - Odparł. Cały czas się uśmiechał, tak jakby usiłował mnie uwieść. 
Prychnęłam.
- Nikt nie powiedział ,że się z tobą ożenię.

- No raczej, że nie. - Zaśmiał się. - Ty za mnie wyjdziesz. 
- Nie wiadomo, może znajdę kogoś lepszego niż ty.
Westchnął ciężko. 
 - Ranisz mnie, Gaduło. Naprawdę jestem aż taki zły?  
- Tak. - Odpowiedziałam.
-  No wielkie dzięki... Nadrabiamy?  
- Nie mam ochoty.
- Nie chcesz pocałować ciężko rannego przystojniaka, który ma sto miliardów razy lepszą klatę niż Bieber?! - Zapytał z wyrzutem.
- Z Bieberem bym się prędzej całowała, niż z tobą. 
- Co ty w nim widzisz?! Wygląda jak pedał!  
- Sam wyglądasz jak pedał! I to taki od roweru! Odczep się od mojego Justinka! - Wydarłam się.
- Twojego Justinka? A myślałem, że Justinek jest Seleny...
- I co z tego?     
- No nic... Wracasz do mnie czy odbijasz Biebera Selenie? Wiesz, lubisz nie grzecznych chłopców...
- No właśnie, niegrzecznych. - Zaznaczyłam. - A ty jesteś brutalny i okrutny.  
- Na jakiej podstawie tak twierdzisz? Ja jestem buntownikiem! 
- Chyba w swoich snach. - Mruknęłam.
- Czemu się nagle zrobiłaś wredna? - Zapytał głaszcząc mnie po włosach.  
- Lubię być wredna. - Odparłam odsuwając jego rękę.  
- To jak będzie? Jesteśmy razem czy nie? - Zapytał Eddie z nadzieją. 
- Wszystko zależy od ciebie. 
- Pytam ciebie... Ale musisz pamiętać, że ja w każdej chwili... no wiesz. - Powiedział blondyn. Dlaczego mi to robi do cholery?! Ja nie chcę żeby wspominał, że może umrzeć!
- Tak? Nawet teraz?
- Nie wiem. Mam trzy złamane żebra. Ale to i tak dobrze, że to nie kręgosłup. - Odparł. 
- Bardzo dobrze. - Westchnęłam.
- Jakbym skręcił kark, to by mnie już tu nie było. - Wyjaśnił. - Pewnie byś się cieszyła. Mogłabyś zarywać na twitterze do Biebera. Selena by z nim zerwała z zazdrości i może byś z nim była... Chodź to mało prawdopodobne.   
- Dlaczego o tym gadamy?  
- Ja tylko pytam czy chcesz ze mną być. - Odparł blondyn. 
- Czemu nie. - Odpowiedziałam. 
- Kocham cię, wiesz?
- Mhm.- Mruknęłam. 
- A ty? Gadasz jak dziewczyna, której chłopak wyznał miłość, a ona nie jest pewna swoich uczuć do niego. 
- Masz z tym jakiś problem? - Zapytałam.
- Oczywiście, że nie. Ale kochasz mnie naprawdę czy tylko tak mówisz? 
Podparłam się na łokciu patrząc mu prosto w oczy.
- Jak myślisz co? 

- Nie wiem. Chciałaś się przeze mnie zabić. Ryczałaś z powodu koszmaru o mojej śmierci... Tak, kochasz mnie. - Stwierdził Eddie. 
Uśmiechnęłam się i lekko musnęłam jego usta. 
Jednak na tym się nie skończyło. Eddie przyciągnął mnie do siebie i zaczął całować mnie w usta i po szyi. 
- Myślę ze za bardzo się zapędzasz. - zdołałam powiedzieć.  
- Co zrobiłem nie tak? Jeśli mogę wiedzieć. 
- Nic, po prostu to trochę dla mnie za szybko. 
- Nic takiego przecież nie robię... Czemu nie masz pomadki truskawkowej? - Zapytał.
- Sorki zapomniałam ją zabrać na most. - Wywróciłam oczami.
- Nic się nie stało, ale tak na przyszłość. Pamiętaj o niej. Ja zawsze się psikam twoim ulubionymi perfumami. - Powiedział. 
- Teraz śmierdzisz krwią, też nie masz perfum. 
- Ale lubisz je prawda? - Spytał uśmiechając się łobuzersko. - Uwielbiasz się nimi sztachać. 
- Tak tak. - Machnęłam ręką. - Co z tego? Teraz ich nie czuje. 
- Ale lubisz moje perfumy? - Zapytał z nadzieją. 
- Pewnie. 
- A jakich ty używasz? Piękne są... Takie... Kwiatowo-owocowe​! 
- Jak ci powiem będziesz się śmiał. - Stwierdziłam.
- No powiedz... Jakie?
- Używam perfum od One Direction, Our Moment. - Wyznałam.
Wybuchnął śmiechem. 
- Naprawdę? Nie udajesz ani trochę? Przecież ty... Jesteś Patricia!
- Nie, nie udaje. - Westchnęłam.
- Ty jesteś Patricia, a nie Amber! 
- Mogłeś nie pytać! 
- Ale mi to nie przeszkadza, Patricio.
- Mam nadzieję. - Mruknęłam.
- Kochana Patricia.
- I tym mnie denerwujesz...
- Czyli nie chcesz ze mną być... - Stwierdził.
- Tego nie powiedziałam.- Zaprzeczyłam. 
- Ja tak to odbieram. Nie chcesz się całować i nie chcesz żebym mówił do ciebie pieszczotliwie. - Odparł blondyn. 
- I Dziwisz mi się?- Zapytałam. - Po tym zerwaniu i wszystkim Dziwisz mi się?  
   
 Przepraszam, że w takim momencie, ale nie mogę dodać więcej. Ten rozdział jak i wcześniejszych z 5 pisałam z Patricią Miller - Master Heartbreaker xD Next za 10 kom, zadawajcie pytania postaciom. Anonimy mają się podpisywać, nie podpisane kom się nie liczą do tych 10, nowy blog: http://jelena-love-forever.blogspot.com
  
Patricia Williamson - Miller